środa, 27 lutego 2019

Margeary 2

Gdyby ktoś zapytał jakim cudem wylądowałem na imprezie prawie siedemnaście godzin jazdy od mojego domu, ciężko byłoby to wytłumaczyć.
Bo właściwie co takiego mógłbym odpowiedzieć?
Prawda wyglądała tak, że od niemal trzech miesięcy szukałem kontaktu z dziewczyną, która tak się składa po tak długim czasie w końcu wyszła z domu na dłużej niż pięć minut i ponownie tak się składa, że za cel wybrała sobie akurat oprawioną alkoholem zabawę. Typowe, naprawdę typowe.
Nie wymagałem od niej wiele. Liczyłem tylko, że gdy w końcu postanowi zrobić coś ze swoim życiem, będzie to miało jakiś związek z wypadem na miasto, albo czymś w tym stylu.
No więc gdyby ktoś zapytał, nie mógłbym szczerze odpowiedzieć w sposób, który nie robiłby ze mnie stalkera.
Przejechałem ręką po włosach, zastanawiając się nad następnym krokiem. Wbrew pozorom to nie odnalezienie konkretnych ludzi spośród siedmiu miliardów na tym świecie stanowi problem. Można to nazwać zadaniem zupełnie banalnym w obliczu tego co nadchodzi później.
W tym wypadku sprawa jeszcze bardziej się komplikowała. Pierwszy raz miałem do czynienia z takim przypadkiem i zupełnie nie potrafiłem przewidzieć czego należy się spodziewać. W mojej głowie powstało tysiąc najróżniejszych wariantów, ale żaden nie przygotował mnie na to, że ta jedna konkretna dziewczyna tak po prostu wyląduje w moich ramionach. Dosłownie.
-Przepraszam - zaśmiała się i zrobiła nieco chwiejny krok w tył. Czy naprawdę nie mogłem wymagać by nie upijała się do stopnia, który uniemożliwiał normalną komunikację? Najwyraźniej nie.
-Margeary Livingstone? - zapytałem, tak dla absolutnej pewności.
-Mare - chyba mogłem potraktować to jako potwierdzenie. - Znamy się?
Przyjrzała mi się uważnie, myśląc intensywnie. Litości. W takim stanie upojenia alkoholowego nie byłaby w stanie poprawnie policzyć wszystkich palców u jednej ręki, a co tu dopiero mówić o przypomnieniu sobie mojej twarzy.
-Raczej nie - oszczędziłem jej trudu dalszej analizy. - Nazywam się Gabriel Reagan.
-Oooo... ten Gabriel - powiedziała to tak pewnym tonem, że na moment straciłem rezon. - Zupełnie nic mi to nie mówi.
-Mare, chodź do nas! - Niska brunetka, w której od razu rozpoznałem organizatorkę imprezy mającej na celu jedynie upić nieletnich, Angele Sherman, krzyknęła, jednocześnie wychylając się zza balustrady schodów do tego stopnia, że raptem sekundy dzieliły ją od upadku. Na szczęście dzięki szybkiej interwencji chłopaka stojącego obok obeszło się i bez tej dramatycznej sceny skręcenia karku. Serio, w takich chwilach zaczynałem wątpić w moje pokolenie. Bardzo, ale to bardzo wątpić.
-Muszę iść - Margeary uśmiechnęła się do mnie przepraszająco i wzruszyła ramionami jakby chcąc powiedzieć 'co mam poradzić?'
-Poczekaj chwilę - złapałem ją za rękę. Może i było to nachalne z mojej strony, ale zdecydowanie nie zamierzałem czekać kolejnego miesiąca by z nią porozmawiać. - Muszę zamienić z tobą słowo.
-Taaak, jeszcze mi powiedz, że musisz to zrobić w jakimś ciemnym i odosobnionym miejscu.
-Margeary, proszę.
-Jestem Mare. Nie Margie, nie Margeary, po prostu Mare. Jasne?
Miałem na końcu języka, że to zupełnie bez sensu, w końcu skoro masz już jakieś imię to z niego korzystaj, a nie bezsensownie zdrabniaj, jednak Margeary wcale nie wyglądała jakby chciała polemizować na ten temat. W sumie nie wyglądała na szczególnie zainteresowaną polemizowaniem ze mną na jakikolwiek temat.
-Mare, idziesz czy nie? - Angela również nie grzeszyła cierpliwością, a balustrada ponownie groziła upadkiem.
-Chwileczkę! - Dziewczyna odkrzyknęła, nawet nie patrząc w tamtą stronę. - No mów.
To było trudniejsze niż przypuszczałem. Zazwyczaj szło gładko. Miałem do czynienia z geniuszami, którym nie tak trudno było uwierzyć w moje słowa. Zdarzali się też ludzie, który pojęli, że różnią się od reszty nim jeszcze ich odnalazłem, wtedy zaś moje słowa traktowali jedynie jako potwierdzenie swojej inności. Tymczasem Margeary wydawała się zupełnie normalna, choć przecież powinna wykazywać zadziwiające oznaki swojej odmienności.
-Możemy się umówić? W inne miejsce? Na spokojnie? - I bez alkoholu, ale tego chyba nie powinienem dodawać jeśli nie chciałem jej dodatkowo zdenerwować.
-Proponujesz mi... randkę? - Niedowierzenie na jej twarzy mogłoby mnie zranić, gdybym tylko nie był równie zdumiony.
-Nie! W żadnym razie - okej, mogłem to ująć nieco inaczej, bo teraz to ona wydawała się niemile zaskoczona. Czy ta rozmowa mogła przybrać jeszcze gorszy obrót? - Po prostu muszę z tobą koniecznie porozmawiać.
-Och, oczywiście. Obcy ludzie często proponują mi spotkania, które nie są randką. Właściwie to wszyscy chcą ze mną rozmawiać, taka ze mnie towarzyska bestia - mówiła jednym ciągiem, bez namysłu. Byłoby to całkiem urocze, gdybym tylko nie był coraz bardziej zirytowany całą sytuacją.
-Proszę. To ważne.
Nie wiem co usłyszała w moim głosie. Może desperację na tyle wyraźną, by wzbudzić jej czujność. Faktem jest, że na jej twarzy w moment odmalował się strach. Już nie byłem przypadkowym gościem, który ot tak do niej zagadał. Byłem kimś kto za wszelką cenę nie chciał dać jej spokoju, a to już wzbudzało niepokój.
-Muszę już iść.
-Margeary, wiem jak to wygląda, ale uwierz mi, że... - błędem z mojej strony był krok, który mimowolnie zrobiłem w jej stronę. Nim jeszcze stopą dotknąłem ziemi, poczułem opór na tyle silny, by zmiotło mnie lekko w tył.
Dziewczyna otworzyła szerzej oczy, spoglądając to na mnie to na swoje ręce. Lata praktyki pozwoliły mi niemal do perfekcji opanować sztukę czytania z ludzi. Jej reakcja z góry pozwoliła mi założyć, że to co się właśnie wydarzyło wzbudziło w niej niepokój, ale z całą pewnością nie ogromne zaskoczenie. To nie był pierwszy raz. Już wcześniej musiały jej się zdarzyć podobne sytuacje.
-O tym właśnie musimy porozmawiać - wychwyciłem swoją szansę. - Jeśli mnie nie wysłuchasz będzie tylko gorzej.
-Theo... Theo, to znowu się dzieje. Przecież obiecałeś... - mamrotała sama do siebie, dygocząc coraz bardziej na całym ciele.
-Na imię mam Gabriel. - Okej, biorąc pod uwagę, fakt, że stanowiłem kogoś w rodzaju nadprzeciętnego geniusza, powinienem nieco wcześniej zrozumieć, że dziewczyna wcale nie zwracała się do mnie.
-Hej, Mare! Andrew kompletuje drużynę do piw ponga, przyłączysz się? - Angela zaniechała prób wołania przyjaciółki z zabójczej (a przynajmniej w jej stanie upojenia alkoholowego) werandy i niepodziewanie pojawiła się tuż obok nas. Jej niepodzielna uwaga szybko zapomniała o tej jakże pierwszorzędnej sprawie, gdy jej wzrok spoczął na mojej osobie. Z dezaprobatą musiałem przyznać, że niestety nie wyglądała na szczególnie zaniepokojoną. Obcy facet wprasza się na jej domówkę. Normalka. Jak ja nienawidziłem pijanych nastolatków. Zdecydowanie. Nienawidziłem. - Ooo, cześć!
-Piw pong? - zapytałem, pomijając formalności w postaci przedstawienia się, czy chociażby przywitania. Znacznie bardziej interesował mnie fakt, że nie miałem pojęcia co oznaczają te dwa na pozór proste słowa.
-Taki ping pong, tylko no wiesz, z dodatkiem piwa. Chcesz się przyłączyć? Co prawda Alex już zebrał całą drużynę, ale jeśli Mare odstąpi ci miejsca to Andrew... - spojrzała na przyjaciółkę i słowo daję, że momentalnie otrzeźwiała. - Mare, wszystko w porządku?
-Nie, nie, nie... Theo obiecał, że nad tym panuje, że nie pozwoli...
-Mare? O czym ty do cholery mówisz?
-Muszę wracać - blondynka podniosła nagle głowa, pełna determinacji, ale i strachu. Głównie strachu. - Muszę wracać... ja po prostu... Theo musi to naprawić.
-Oszalałaś. - Angela wyglądała jakby ktoś właśnie z całą siłą ją spoliczkował. - Wiesz, co musisz zrobić, Mare? Z chęcią ci powiem. Musisz się ogarnąć. Musisz zacząć żyć i musisz przestać być taką egoistką. Nie po to Theo tyle poświęcił, żebyś teraz zachowywała się jak opętana.
-Nie masz o niczym pojęcia! Nigdy nie potrafiłaś zrozumieć, nigdy nie zdołałaś dotrzeć tak daleko! Z całych sił chciałaś mnie zastąpić, ale... on wybrał mnie. Jak zawsze wybrał właśnie mnie.
Odwróciła się nim na twarzy Angeli zdążył pojawić się wyraz bezgranicznego bólu. Był to ten rodzaj cierpienia, który wręcz nawołuje do pomocy i wsparcia. Do zrozumienia. Niestety, nawet gdybym chciał jej coś powiedzieć, jakkolwiek pomóc, sytuacja nie pozostawiła mi żadnego wyboru. Ruszyłem za dziewczyną, która nieświadomie mnie tu zaprosiła, i która jak się okazywało mogła okazać się większą wariatką niż z początku myślałem.

Zbyt często zdarzało mi się zapominać, że geniusz, nigdy, ale to przenigdy nie idzie w parze z obcowaniem z ludźmi. Ludzi nie można rozpracować. Nie można ich przejrzeć. Największe umysł świata nie są w stanie pojąć tajemnicy jaką stanowi człowiek. Sytuacja komplikuje się szczególnie wtedy, gdy ten tak zwany geniusz ma styczność ze średnio zrównoważoną dziewczyną. Wtedy logika wali się na łeb na szyję.
Sytuacja przybiera dość niezręczny obrót i nagle już nie jestem jedynie stalkerem, a kimś w rodzaju jawnego prześladowcy. Margeary idzie zaledwie trzy kroki przede mną, nie do końca sygnalizując, że w ogóle zdaje sobie sprawę z mojej obecności. Krok ma chwiejny, co można łatwo wytłumaczyć, jeśli założy się, że alkohol plus brukowana ścieżka plus nienormalnie wysoki obcas to kiepskie, jeśli nie wręcz beznadziejne połączenie. Właściwie równie dobrze mógłbym się przyczepić również do pozostałej częśći jej ubioru. Nie żeby nie wyglądała dobrze. Bo wyglądała. Nie rozumiałem tylko dlaczego ten dobry wygląd musiał być tak niepraktyczny. Krótka sukienka na podróż w wyjątkowo zimny wieczór? Jak już wspomniałem, logika nie bardzo miała tu rację bytu.
Nie byłem też pewien dlaczego tak kurczowo przyczepiłem się myśli dotyczących jej wyglądu. Chyba zwyczajnie cała reszta była zbyt ciężka do przebrnięcia. Zbyt wiele czynników sprawiało, że ta na pozór prosta misja, nie przybierze zamierzonego przeze mnie obrotu. Ten przypadek był inny od reszty. Gorszy. Boleśniejszy. Wymagający wyczucia, którego, choć ciężko się przyznać, zwyczajnie było mi brak.
-Nie oszalałam. - Jej cichy głos zupełnie mnie zaskoczył.
-Słucham?
-Pewnie myślisz, że mi odbiło...że coś ze mną nie tak. Ale jestem normalna, przysięgam. - Przy ostatnim słowie już niemal szeptała.
Tak bardzo nie chciałem czuć do niej współczucia. Byłem tu, bo tego ode mnie wymagano. Robiłem tylko to co należy. I łatwo było tym pamiętać wśród tłumu, gdzie irytacja do pijanego towarzystwa wystarczyła by nie odczuwać żadnych innych emocji. Ale teraz? Byliśmy dwójką ludzi idących pustą ścieżką. Panował mrok, a w nim zbyt wiele emocji. Miałem ochotę krzyknąć. Miałem ochotę odejść. Miałem ochotę kazać iść jej w cholerę. Miałem ochotę wyrzucić z siebie tak wiele, obarczyć ją całym bagażem swojej nienawiści. Problem w tym, że nie mogłem. Margeary była tylko przybitą dziewczyną, która miała wielkie kłopoty. I wiele na sumieniu. Była tak samo nieszczęśliwa i tak samo przybita.

piątek, 22 lutego 2019

Maelone 1

 Nazywała się Maelone Vodiannowa.
Swoim istnieniem stwarzała nadzieję na lepsze jutro, swoim oddechem urzeczywistniała sen o wolności, swoimi oczami gwarantowała zwycięstwo. Tworzono o niej legendy, pieśni i wiersze. Inspirowała artystów, uspakajała monarchów, stanowiła obiekt uwielbienia wieśniaków. A w tym wszystkim była tylko sobą. Pragnęła wyzwolić rodzinę, odnaleźć miłość i odzyskać poczucie bezpieczeństwa. Miała w sobie tyle pasji, chęci do działania, niezmąconej wiary w wygraną. Jednak to wszytko czym się wyróżniała, zaczynało stanowić fundament jej porażki. Nie można istnieć w świecie wypełnionym nienawiścią, bólem i cierpieniem, jeśli posiada się serce niezmącone brudem przemocy i władzy. To właśnie ta czystość była jej największą mocą, a zarazem największa zgubą.


Zamek Kwintesencji.
Przez wielu nazywany był miejscem początku i końca, życia oraz zagłady. Dla Maelone jednak stanowił niepodważalny dowód, że kiedyś jej życie miało wyglądać inaczej. Stała na dawnym dziedzińcu, obracając się powoli by objąć wzrokiem swój dawny dom, przemieniony teraz w ruinę. Nie miała prawa pamiętać dawnej świetności narodu kwintesencji, ale to nie miało znaczenia, gorycz już od dawna zbierała swe żniwa i teraz rozkwitła pełną mocą.
Korona przepadła. Poddani nie żyli. A ona była ostatnią dziedziczką przelanej krwi, murów nasiąkniętych zdradą, bezwartościowych bogactw.
Powoli zaczynała rozumieć dlaczego Conchor nie chciał tutaj wracać. W żaden sposób nie mogli cofnąć czasu, więc stali się tylko obserwatorami, którzy z krytyką oglądają ogrom zniszczeń. Upadłe wieże, skruszone mury, potęga i chwała nieodwracalnie zdominowana przez bezmiar cierpienia.
Cierpienia, które księżniczka czuła każdą cząstką siebie. Jeśli wysiliłaby się choć trochę, bez problemu ujrzałaby fizyczny obraz atmosfery. Martwe postacie, związane z królestwem. Ich uczucia, które przez piętnaście lat zdążyły przesycić najmniejszy skrawek otaczającej ich ziemi. Strach i ból, nieodwracalnie przybierały na sile, z każdą mijaną minutą.
-Maelone!
Głos Conchora dobiegał do niej z oddali. Chciała na niego spojrzeć i zapewnić, że wszystko jest w porządku, ale nie mogła skłamać. Coraz wyraźniej odbierała emocje otoczenia, niewyraźne sceny majaczyły przed jej oczami, skutecznie odciągając jej uwagę od opiekuna. Tam gdzie jeszcze chwilę temu widziała popękaną dróżkę obrośniętą chwastami, teraz dostrzegła wypielęgnowaną ścieżkę. Może nie było to wielkie osiągnięcie, lecz w tym samym miejscu dostrzegła damy dworu chichoczące nieśmiało, ze wzrokiem utkwionym w parobku. Te same damy w końcu spojrzały dokładnie w jej stronę i przepraszająco kręcąc głowami, rozwiały się we mgle. Ich miejsce od razu zastąpiła gromada dzieci, żwawo bawiących się w berka. Śmiały się głośno, nie widząc nic lepszego niż zabawa na świeżym powietrzu. Scena trwała do momentu, gdy jedna z dziewczynek potknęła się o kamyk i upadła, niszcząc przy tym różową sukieneczkę. Z jej zdartego kolana popłynęła niewielka stróżka krwi. Wówczas poszkodowana zerknęła na Maelone, wzrokiem zbyt dojrzałym jak na najwyżej ośmioletnie dziecko.
-Nasza krew jest zbyt cenna by ją marnować, nieprawdaż?-przemówiła cichutko, jednocześnie przykrywając ranę otwartą dłonią.
Wszystko wróciło do normy. Zniszczona dróżka pozostała zniszczoną dróżką. Rozchichotane damy być może znalazły miłość w postaci parobka, lecz to bez znaczenia, skoro i tak nie dane im było dożyć później starości. Dzieci zaś nieodwracalnie pozostały dziećmi.
-Mówiłem, że nie jesteś jeszcze gotowa. Oczywiście ty jak zwykle nie chciałaś mnie słuchać i postawiłaś na swoim. Doprawdy, swą upartą naturę musiałaś odziedziczyć po...
-Nic mi nie jest.-Przerwała mu, nim zdążył obwieścić czyje to geny sobie przywłaszczyła.
Conchor nie mógł jednak poprzestać na jednym komentarzu i w dalszym ciągu z niezadowoleniem wygłaszał swoje opinie. Maelone słuchała tego wszystkiego w milczeniu, doskonale wiedząc, że to nie jej uparta natura jest problemem. Chodziło o coś znacznie głębszego, o nadmiar uczuć, które przez niemal piętnaście lat gnieździły się w umyśle mężczyzny. Wszak to właśnie on spędził na zamku wiele spokojnych lat, odcięty od braku tolerancji i gniewnych spojrzeń. To właśnie tu zyskał przyjaciela w postaci króla, tu nauczył się kontrolować własne życie i tu musiał obserwować jak jego cały świat płonie, wiruje, umiera. Nigdy nie poskarżył się głośno, lecz Maelone była szczególnie wyczulona na cudze emocje. Znała jego wciąż narastający ból, rozumiała jak wielką trudność sprawia mu przebywanie w tym miejscu.
A jednak, gdy przed trzema dniami znaleźli się dostatecznie blisko Zamku Kwintesencji, nie mogła odpuścić. Dniami i nocami błagała go o zboczenie z kursu i możliwość poznania miejsca, które przecież było jej domem. W konsekwencji tego, stała teraz bezradna, blokując napływ kolejnych scen z przeszłości. Musiała przecież iść na przód, lecz jak na ironię jedyna ku temu sposobność wciągała ją w sidła wspomnień minionych pokoleń.
-Muszę tam wejść.-Otrząsnęła się z ponurych rozmyśleń i nie czekając na zgodę, ruszyła ku głównej bramie.
-Wasza Wysokość, to niebezpieczne.
W odpowiedzi rzuciła mu przeciągłe spojrzenie. Mimo, iż w każdym calu była królewską córką, nienawidziła być tytułowaną. A już szczególnie, gdy to właśnie on wypowiadał te godne pożałowania formułki. Skoro poświęcił dla niej wszystko co miał, nie powinien traktować jej wyższą rangą.
Nie czekając na następną falę sprzeciwów, przekroczyła bramę tym samym znajdując się niezwykle wielkim i zakurzonym holu.
Była niemowlęciem, gdy Aeneus poprowadził swą niszczycielską armię na niczego nieświadomych elfów narodu kwintesencji. Nie pamiętała rzezi jaka rozegrała się w murach tego zamku, nie znała ofiar, choć wśród nich znaleźli się jej rodzice. A jednak teraz kroczyła pewnie, bezbłędnie lawirując wśród labiryntu korytarzy. W końcu dotarła do sali tronowej. Miejsca, gdzie przed laty miał pojawić się jeszcze jeden szczególny tron, dla niej. Pierwszej księżniczki. Nikt kto miał wykonać to małe dzieło sztuki nie przeżył. Nie przeżyli również ci, którzy mieliby później podziwiać całokształt. Dlatego też całe pomieszczenie sprawiało wrażenie ponurego, dokładnie tak jakby chciało zakpić z jej mniemanego tytułu księżniczki.
Conchor  podążył za nią niczym cień, bez przerwy bijąc się z własnymi myślami. Jednocześnie chciał i nie chciał by elfka znalazła się w tym miejscu.W jakiś irracjonalny sposób bał się, że to zniszczy wszystko co do tej pory udało im się zbudować. Naturalnie to uczucie nazywał zwyczajnym tchórzostwem, ale nic nie mógł poradzić na natłok ponurych myśli. Przez tyle lat wiernie służył dorastającej Maelone. Był jej opiekunem, niemal ojcem. Zapewniał jej wszystko na co mógł sobie pozwolić. A jednak teraz to wydawało się za mało. Księżniczka ujrzy świat, który byłby jej bliski, gdyby nie wojna. Stojąc w bogato zdobionych komnatach, oglądając niewyobrażalne bogactwo, nieprzemijające nawet z upływem czasu, na pewno zacznie żałować, że to nie tu się wychowała. Co więc mógł dać jej w tym momencie on? Prosty, nic nieznaczący, a wręcz odepchnięty przez społeczeństwo osobnik?
Maelone nawet nie zdawała sobie sprawy z rozterek jej opiekuna. Była zbyt pochłonięta dokładną analizą mijanych pomieszczeń, by choć na chwilę skupić się na swojej magii. Przeszła przez rząd podobnych do siebie korytarzy, aż w końcu trafiła na ten jeden. Może za dawnych czasów nie różnił się on od pozostałych. Tak samo długi, szeroki i pełen złota, głównego koloru narodu kwintesencji. Tyle, że teraz te królewskie złoto mieszało się ze szkarłatem, niemającym nic wspólnego z wyobraźnią malarzy. Zniesmaczona odczuła nagłe zawroty głowy, nasilające się mdłości. Krew była wszędzie. Plamiła, zalewała drogocenne dywany, tapety, a niekiedy również obrazy wiszące wzdłuż obu ścian.
Powstrzymując się przed gwałtownym zwrotem w tył, Maelone podeszła do ostatniego portretu. Przedstawiał on bowiem ostatnią żyjącą rodzinę królewską. Dowód na to, że jej rodzice rzeczywiście kiedyś żyli, chodzili tymi samymi korytarzami co ona teraz, dysponowali tą samą magią.
Płótno przedstawiało dumnie stojącego mężczyznę w średnim wieku. Na jego ustach błąkał się zadziorny uśmieszek, tak podobny do jej własnego i tak nieadekwatny do wyznaczonej im roli monarchów. Włosy miał jasne, oczy zaś lśniły brązowym blaskiem. Natomiast kobieta stojąca u jego boku, cóż, była dojrzalszą i może nieco dostojniejszą wersją Maelone. Jej rude loki ułożone były w nieskazitelnego koka, przeplatanego białymi perłami, rysy twarzy dobitnie świadczyły o wysokim pochodzeniu, pełne usta zdradzały powagę.
-Miała zielone oczy-elfka wyszeptała z przejęciem.
Ten drobny fakt świadczył dla niej naprawdę wiele. Ciężko zliczyć ile to czasu poświęciła, zastanawiając się jakie mogłaby mieć oczy, gdyby magia płynąca w jej żyłach nie była zbyt silna. Sprawiało to bowiem, że tęczówki odzwierciedlały dany żywioł, o ile oczywiście elf został obdarzony wyższym stopnie magii. W przypadku Vodiannowów był to kolor złoty i takie też były tęczówki Maelone.
-Król Roarke i królowa Orla - Conchor przemówił, przerywając ciszę. Wcześniej stał w stosownej odległości, chcąc dać Maelone chwilę na uporanie się z własnymi myślami. Kiedy jednak zauważył, że jej siła powoli opada zostawiając miejsce rozpaczy, czuł się w obowiązku zaingerować. - Rządzili twardą, lecz sprawiedliwą ręką. Żal pomyśleć, że w obliczu tak wielkiej tragedii, nie zostaną zapamiętani za swoje niezwykłe czyny, a jedynie za mroczny czas, który nastąpił po ich śmierci.
-Tak rzadko o nich wspominasz - w głosie elfki brzmiał wyrzut.
-Dla twojego dobra. Widzę jak każda wzmianka o nich niszczy cię od środka.
-To, że nie wspominasz o przeszłości, nie znaczy wcale, że jej nie ma.
Nie czekając na jego odpowiedź, zaczęła iść dalej. Minęła jeszcze kilka korytarzy, aż w końcu przystanęła przed ogromnymi, krętymi schodami. Nie wyglądały na stabilne, niektórych stopni brakowało, ale to nie miało znaczenia. Ostrożnie stanęła na pierwszym schodku, a kiedy nic się nie wydarzyło, śmielej powtórzyła cały proces. Nie była głupia, miała świadomość, że jeden nieuważny ruch może kosztować ją bolesnym upadkiem. A mimo to nie chciała rezygnować.
-Maelone, powinniśmy wracać. To nie jest bezpieczne miejsce - Conchor dogonił ją, jednak nie odważył się wejść po schodach nim ona nie znalazła się na pewnym gruncie.
-To mój dom - odparła z naciskiem. - Gdzie indziej miałabym czuć się równie bezpiecznie?
-Czarna magia zapuściła swoje korzenie również tutaj, nie warto ryzykować.
Odwróciła się gwałtownie, patrząc na niego srogo. Jej delikatne rysy twarzy wyostrzyły się, ona sama zaś sprawiała wrażenie wyższej i silniejszej niż w rzeczywistości była. Uniosła ręce, zataczając nimi krąg.
-Każda z tych ścian nasycona jest bólem, jego intensywność atakuje mnie odkąd tu przybyliśmy. Ale czarna magia? Blaknie. Pozostało po mniej jedynie wspomnienie, nic co mogłoby mi zagrażać.
-Traktujesz to z lekceważeniem, choć dobrze wiesz, że chodzi jedynie o twoje...
-Dobro, bezpieczeństwo, życie? Wiem! Jestem egoistką, bo nie popadam w paranoje i nie boję się przejść z jednego pomieszczenia do drugiego bez arsenału broni.
Złapał ją za rękę i zmusił by się zatrzymała. Od pewnego czasu podobne sprzeczki stanowiły u nich codzienność. Maelone buntowała się przeciwko przesadnej odpowiedzialności i nie chciała przyjąć do wiadomości, że sprawa dawno wymknęła się spod kontroli. Kochał ją i rozumiał, że potrzebuje wolności, ale jednocześnie nie mógł odpuścić. Gdyby coś jej się stało, miałby na sumieniu popadającą w ruinę Cynthię. Nie po to przed piętnastu laty wziął na siebie odpowiedzialność za księżniczkę, by teraz pozwolić jej to wszystko zniszczyć.
-Polegasz na swojej intuicji, która podpowiada ci, że w tym momencie nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo - mocniej ścisnął jej rękę, nakazując bezwzględną posłuszność. - Zapominasz jednak, że twoja moc jest równie zdradziecka, co pomocna.
-To boli - wyszarpnęła skrępowaną kończynę patrząc na niego ze złością. - Nie będę wiecznie uciekać. Przed przeszłością, teraźniejszością, ani przyszłością. Chcę mieć pewność, że panuję nad własnym życiem.
Nie spojrzała na niego, tylko przeszła przez korytarz, zatrzymując się dopiero na jego końcu. Drżącą ręką złapała za klamkę, czując, że to właśnie z powodu tej komnaty przybyła na zamek. A ściślej mówiąc do komnaty, która miała należeć do niej. Jako jedna z nielicznych pozostała w nienaruszonym stanie. Jedynie warstwa kurzu osiadła na meblach zmuszała do otrzeźwienia. Conchor westchnął cicho, przymykając swoje piwne oczy. Nastąpiło bowiem coś, czego obawiał się od momentu przybycia w to miejsce. Zalała go fala wspomnień.
Był to piękny nie tylko dla pary królewskiej, ale i dla całego narodu kwintesencji. Ledwie kilka godzin wcześniej na świat przyszło pierwsze dziecko Roarke i Orli, tak długo wyczekiwany dziedzic korony. Królowa nadal wyczerpana leżała w swej komnacie otoczona wianuszkiem pokojówek. Król w tym czasie przechadzał się po korytarzach zamku, a duma wyraźnie odbijała się w każdym jego ruchu, spojrzeniu, uśmiechu. Córka śpiąca w jego ramionach była spełnieniem jego marzeń, a jej złote oczy jedynie napełniały go przekonaniem, że na takiego potomka warto było czekać. Kiedy Conchor zapytał go o imię, ten bez chwili wahania odparł, że jego pierworodna córka otrzyma imię Maelone, co oznaczało boską księżniczkę. Następnie zamyślił się głęboko i dziwnie nieswoim głosem dodał, iż na drugie nazwie ją Rhan, przeznaczenie.
Jeszcze w tym samym tygodniu urządzone zostało przyjęcie na cześć Maelone Rhan, Księżniczki Cynthii Rodu Vodiannowa. Nikt wówczas nie podejrzewał, że jest to ostatnia uroczystość w tym królestwie, z tymi ludźmi. Wkrótce potem Aeneus zaatakował. Zniszczył wszystko, zabił wszystkich. Nie dostał jednak przeznaczonej mu księżniczki.
-W porządku? - Maelone pstryknęła mu palcami przed oczami. - Twoja aura nagle poszarzała.
-Nic mi nie jest, po prostu to miejsce niesie ze sobą wiele wspomnień.
-Ty przynajmniej masz jakieś wspomnienia - szepnęła, ale on ze swoim idealnym słuchem i tak ją usłyszał.
Była to chwila, gdy oboje musieli od siebie odejść i ochłonąć. Trudno jest przebywać z kimś, przed kim nie można mieć żadnych tajemnic. Maelone trudno było okłamać, miała zbyt dobrą intuicję. W dodatku wystarczył jeden rzut oka na cudzą aurę, a mogła powiedzieć więcej o tej osobie niż po długiej dyskusji. Conchor natomiast słyszał przyśpieszony oddech, bicie serca, co pozwalało mu nieomylnie stwierdzić w jakim stanie emocjonalnym znajduje się jego rozmówca.
-Myślałam, że przychodząc tutaj, zobaczę coś więcej - elfka odezwała się z nutą rozczarowania w głosie.- Tymczasem otacza mnie lawina kokardek, beżu i pustka. Tak jakby to miejsce zostało pozbawione wszelkich uczuć, jakby nikt nigdy tu nie przebywał.
-To niemożliwe.
-Wiem - odparła z pewnością. - Ktoś nie chce bym odkryła tajemnice tego miejsca.
-Skąd wiesz, że to nie samo miejsce próbuje cię zniechęcić do dalszego grzebania w przeszłości?
Potrząsnęła gwałtownie głową, a jej rude włosy zafalowały w powietrzy niby aureolą. Miała pełne przekonanie do swoich słów, lecz nie potrafiła odpowiednio przedstawić tego co czuła. Dlatego nim ponownie się odezwała, podeszła do małego łóżeczka stojącego w centrum komnaty. Bez wątpienia zostało wykonane przez najlepszego stolarza, ale to nie uchroniło go przed zgubnym wpływem ubytych lat. Również zabawki i pościel musiały się poddać, w rezultacie sprawiało to naprawdę przykry widok.
Maelone wyciągnęła ze środka uszytego z jedwabiu misia i długo wpatrywała się w jego szklane oczka. W końcu zabrała głos.
-Od śmierci rodziców to ja jestem władcą tych murów. Jakkolwiek to brzmi, powinny być mi posłuszne. Wobec tego tylko siła potężniejsza ode mnie może otępić przepływ uczuć.
Gdyby tylko się odwróciła i spojrzała na swego opiekunka, być może dostrzegłaby niewielką zmianę, która w nim zaszła. Zamiast tego skupiła się na starym misiu, szukając w nim łącznika między teraźniejszością i przyszłością. Nadaremnie.
Sięgnęła po sakiewkę i schowała do niej pluszaka. Dawno wyrosła z zabawek, ale odniosła wrażenie, że powinna zachować pamiątkę z czasu, gdy jej przyszłość prezentowała się zupełnie innej perspektywy. Z czasu, gdy nikt nie przypuszczał, że skończy wędrując po świecie, który okazał się zdradziecki nawet dla swojej jedynej nadziei.
-Możemy wracać.
-Skoro tak zażarcie walczyłaś by tutaj wejść, nie chcesz chociaż zobaczyć komnaty rodziców?
-Nie - w jej głosie pobrzmiewał upór. - Nie mogę.
Opuściła komnatę, nie oglądając się za siebie. Niczym burza pokonała korytarz i zaczęła zbiegać po schodach. Zupełnie zapomniała o spruchniałym drewnie, myśląc tylko o tym by jak najszybciej uciec. Jeden stopień nie wytrzymał i z trzaskiem załamał się pod jej ciężarem. Krzyknęła, bardziej z zaskoczenia niż bólu. Lewa noga zapadła się w spróchniałym drewnie, raniąc się przy tym głęboko.
Conchor w trzech skokach znalazł się na szczycie schodów i ze spokojem ocenił sytuację. Wcześniej odniósł wrażenie, że wszystko idzie im zbyt prosto, a Maelone zachowuje nietypową dla siebie ostrożność. Teraz mógł zganiać się w duchu za przedwczesne wysuwanie wniosków.
-Dasz radę wyciągnąć nogę? Boję się, że reszta stopni również się zapadnie jeśli do ciebie podejdę.
Maelone rozejrzała się, szukając punktu podparcia. Nie miała zbyt wielkiego wyboru. Poręcz nie budziła zaufania, kołysząc się przy najmniejszym podmuchu wiatru. Natomiast ściana była zbyt gładka i nie stanowiła idealnej pomocy.
-To może okazać się trudniejsze niż myślisz - nienawidziła czuć się bezradnie.
-Staraj się teraz nie ruszać - mężczyzna powoli zszedł po schodach, prosząc w duchu by okazały się wytrzymalsze niż przypuszczał. I rzeczywiście, trzymały się dzielnie, choć raz czy dwa dało się słyszeć słabe skrzypnięcie.
Nie tracąc czasu złapał elfkę w pasie i jednym ruchem podciągnął ją do góry. Ponownie krzyknęła, tym razem znacznie głośniej. Drewno naruszyło już i tak zranioną nogę, a kilka mniejszych ranek, które zdążyły delikatnie się zabliźnić, ponownie zaczęły sączyć z siebie krew.
Mężczyzna pomógł jej zejść, bo zdecydowanie odmówiła niesienia jej na rękach. Szczególnie przy tak niestabilnym podłożu na jakim się znajdowali. Kiedy znaleźli się z powrotem na parterze, Maelone bez gracji opadła na najniższy stopień i podwinęła swoją długą suknię.
-Nie wygląda to zbyt dobrze - mruknęła, oceniając szkody, których sama sobie narobiła.
-Powoli się goi.
-Minie trochę czasu nim wróci mi pełna sprawność. Jestem zmęczona i nie dam rady się uleczyć.
Zazwyczaj leczyła się zupełnie bezwiednie. Często nawet nie zauważała małych draśnięć i dopiero, gdy te zniknęły pozostawiając po sobie stróżkę krwi, dowiadywała się o ich istnieniu. Nie działało to jednak w przypadku poważniejszych ran. Wtedy musiała zużyć naprawdę dużo energii by dojść do siebie, nie wspominając, że proces przedłużał się nawet do kilku dni.
-Każda okazja jest dobra by przekonać się jak wygląda życie przeciętnego elfa, nieprawdaż? - Conchor wysilił się na słaby uśmiech. - Nie wszyscy mają przywilej leczenia się na żądanie.
-Mówisz tak jakbyś ty również sam się nie leczył - zauważyła, unosząc jedną brew.
-Ja nie jestem elfem, a to już spora różnica.
-Nie dla mnie. To tylko...mały defekt.
-Ładnie nazwane, Mae, ale mam świadomość swojej odmienności. Nie musisz tego tłumaczyć.
Mówiąc, zaczął rwać dół swojej najlepszej koszuli. Nie wiadomo ile czasu minie nim będzie miał okazję kupić sobie nową, jednak to nie miało dla niego najmniejszego znaczenia. Musiał zatamować krwawienie, a nim dotrą do obozu i będzie miał do dyspozycji prawdziwe opatrunki, prowizoryczny bandaż musiał wystarczyć. Kiedy skończył, rozejrzał się dookoła szukając w pamięci najbliższego wyjścia. Nawet on, znający każdy zakamarek tego zamku, miał chwilę zawahania, zwłaszcza, że minęło wiele lat odkąd był tu po raz ostatni.
-Wyjdziemy przez ogrody królewskie - zarządził.
Maelone kiwnęła głową i z niewielką pomocą podniosła się do pionu. Dalej chciała iść sama. Lubiła myśleć o sobie, że jest niezależna, a boląca noga nie mogła jej tego pozbawić. Z godnością pokuśtykała na zewnątrz, udając, że nie słyszy parsknięć opiekuna, ani nie widzi jak przewraca oczami.
Stojąc na otwartej przestrzeni, elfka uniosła głowę i ze zdumieniem zauważyła, że zbliża się zachód. Nie miała pojęcia, że spędziła na zamku tyle czasu.
-Zdążymy? - Zapytała z powątpieniem.
-Nie mamy wyboru. Etain! - Mężczyzna krzyknął w las.
Zaraz potem zza kępy drzew wyszła ogromna pantera. W kilku susach znalazła się obok nich. Na swój zwierzęcy sposób ukłoniła się w stronę Maelone, po czym spojrzała na wołającego ją Conhora oczami barwy złota.
Maelone zerknęła na nią przelotnie, jednak jej uwaga była skupiona na czymś zupełnie innym. Kuśtykając podeszła do ogromnego pomnika stojącego w centralnym miejscu ogrodu. Przedstawiał on Smoka Vodiana, jednego z pięciu założycieli Cynthii, a zarazem stanowiącego jej najważniejsze ogniwo. Każdy smok miał obowiązek chronić swój naród, a w chwilach spokoju przybierał swoją przyziemną formę. Mistyczne stworzenie zapadło w kamienny sen. Maelone z zachwytem podziwiała jego postać. Rozwarte skrzydła gotowe do lotu, ostre pazury zdolne rozszarpać przeciwnika, martwe oczy, w których tliły się dawne duma i wielkość. Księżniczka jak w transie dotknęła kamiennej łapy. Poczuła rozkoszne ciepło rozchodzące się po całym jej ciele. Bez wątpienia smok nadal żył, a jego magia była wyczuwalna nawet w obliczu minionej tragedii.
-On zawiódł! Zawiódł nas wszystkich! - Zachwyt został przyćmiony przez złość.
-Maelone, to nie czas na żal. Musimy wracać do obozu, jak sama z resztą zauważyłaś.
-Więc kiedy będzie odpowiedni czas na mój żal? Kiedy w końcu pozwolisz mi odbyć żałobę?! On nas zawiódł, nie oczekuj, że przyjmę to ze spokojem, tak jak zawsze każesz mi robić!
-Doskonale wiesz, że to nieprawda. Smoki zawsze chronią swoje dzieci.
Księżniczka wydała z siebie pełen złości pomruk. Ręką wskazała na ruiny zamku i otaczające go tereny. Niedaleko, lecz nadal poza zasięgiem jej wzroku były pierwsze miasta należące do narodu kwintesencji. Za nic nie chciała tam ruszyć i zobaczyć na własne oczy ogromu zniszczeń jakich dopuścił się Aeneus. Setki osób poległych w walce, setki pustych domów, setki wspomnień, które otoczyłby ją z każdej strony.
-To dlaczego wszyscy nie żyją? Dlaczego zostałam tylko ja? Smok nie wypełnił swojego obowiązku, zdradził w sposób gorszy niż sam Aeneus.
-Nie muszę odpowiadać na twoje pytania, bo nawet zaślepiona złością, znasz na nie odpowiedź.
Owszem, znała. Ale to nie sprawiało, że jej cierpienie stawało się mniejsze.
Tamtej nocy, gdy Aeneus poprowadził swą niszczycielską armie, wydarzyło się wiele nadzwyczajnych rzeczy. Ich opiekun był bezsilny. Zaatakowało jedno z jego dzieci, krew z jego krwi. Nie mógł więc odeprzeć ataku. Zamiast tego podarował najlepszą możliwą ochronę jedynej córce, która przeżyła tamte wydarzenie. Oddał połowę swojej mocy panterze króla. Od tamtej pory Etain była strażniczką Maelone. Nie miała wyjątkowych zdolności, ale stała się o wiele bardziej rozumna, wytrwała, niepodatna na upływ czasu.
Minęło wiele lat, podczas których życie Maelone niejednokrotnie było wystawiane na niebezpieczeństwo. Mimo to, smok nie wybudził się ze snu. Zdaniem Conchora utrata części mocy, zbyt mocno go osłabiła i nie był już w stanie zdjąć z siebie ciężaru kamienia. Zaś sama Vodiannówna nie mogła mu w tym pomóc, nie osiągnąwszy wcześniej pełni swojej magii, co miało nastąpić wraz z jej szesnastymi urodzinami.
-Rozumiem twój bunt, naprawdę - Conchor podszedł do niej, starając się zamaskować smutek. - Chcesz sprawiedliwości i przysięgam, że pomogę ci ją uzyskać. Teraz jednak musimy wracać, zapada zmrok.
Księżniczka zawahała się, ale widząc zmęczoną twarz swojego opiekuna automatycznie odzyskała trzeźwy obraz sytuacji. Skinęła głową, przywołała do siebie Etain i ruszyła wolno do skraju lasu, gdzie czekały na nich konie.
-Masz rację - przyznała. - Nie powinnam...
-To nie twoja wina - przerwał jej.
Sam był kiedyś młody i nie zapomniał jak to jest być impulsywnym. Nie mógł jej więc winić za złość, żal i chęć zemsty. Żadne z tych uczuć nie było zdrowe, ale przynajmniej odcinało ją od skrajnej rozpaczy, a to już stanowiło sukces.
Kary ogier prychnął zadowolony, gdy tylko Maelone do niego podeszła. Zwierzęta od zawsze ją uwielbiały, bo mimo porywczej natury, biła od niej dobroć, której nie dało się przyćmić. Odwiązała go i korzystając ze sprawnej nogi oraz jego wyczucia, wskoczyła na siodło.
-Larkin wyjątkowo nie ma ochoty czegoś skopać - zaśmiała się, gładząc go delikatnie po grzywie.
-Myślę, że zdążył już wyżyć się na pobliskich drzewach.
Conchor dosiadł swojego gniadego Sellivana i posyłając lekki uśmiech elfce, ruszył galopem. Nie musiał długo czekać na głośne 'Oszukujesz' i tętno kopyt Larkina, próbującego go dogonić.

Do dziesięciu


Uporczywe pukanie do drzwi nie cichło od dobrych paru minut. Widocznie ktoś po drugiej stronie nie planował w najbliższym czasie odpuścić.
- Rivian!
Głośny krzyk dotkliwie ranił moje uszy choć nijak miał się do dźwięku uderzania pięściami o drewno. Nie, po prostu głos był zbyt znajomy i przyprawiał o ból w okolicy serca. Dlatego też zdecydowanym, niemal precyzyjnym ruchem zatopiłam metalowe urządzenie w delikatnej skórze nadgarstka. Ledwie po tym na dywan zleciały pierwsze krople krwi, niszcząc przy tym jego biały kolor. A przecież to dopiero początek.
Raz, za jego głos.
- Riv, do cholery!
Dwa, za ból którego nie sposób opisać słowami.
A było tak pięknie. Długie, leniwe dni...nie. Skoro podjęłam decyzję wypada bym choć raz w życiu była szczera. To nie były leniwe, piękne chwile, które z wdzięcznością można zachować w pamięci. To były burzliwe noce, niosące ze sobą odór potu, dymu. Litry lanego bez oporu alkoholu, obskurne lokale godne najbardziej staczających się ludzi. Walające się, zakrwawione strzykawki w każdej kabinie równie odrzucającej łazienki. Wulgarne, często zboczone napisy zdobiące ściany. Brudna podłoga, na której z łatwością można było dostrzec pety, szkło, kurz. Innymi słowy mój drugi, choć jedyny dom.
-Otwórz, do cholery!
Trzy, za każdą noc której nie pamiętam.
Wstyd mi nawet o tym myśleć. Jak nisko upadłam dla odrobiny przyjemności, kończącej się zawsze kacem lub stanem bliskim śmierci. Ile to już razy czekałam na nią, leżąc na mrozie, w kałuży własnych wymiocin, z rozmazanym od płaczu makijażem. Ile to już razy wracałam tutaj od progu będąc witaną krzykami i pięścią ledwo o milimetr mijającą mój policzek. Ile to już razy padałam pobita na zimną podłoge, przyrzekając sobie, że więcej na to nie pozwolę.
-Rivian! Otwórz!
Cztery, za to, że nie dane mi było zaznać prawdziwej miłości.
Mama zawsze mówiła, jak to moje imie wiąże się z najpiękniejszymi wspomnieniami jej życia. Nigdy tylko nie wyjawiła jakimi. Mimo to zawsze, kiedy o tym napomknęła jej oczy rozjaśniały małe ogniki co pozwoliło mi myśleć, że nie kłamie.Aa potem mnie zostawiła. Tak po prostu obiecała powrót, a wraz z przyjazdem pod dom policji wiedziałam, iż nigdy nie wywiąże się z danego słowa. Kłamała!
- Rivuś, ostrzegam cię!
Pięć, za to że na mojej drodze stanął On.
I poraz kolejny miłość chciała ze mnie zakpić. Jakbym chodziła z ogromną tabliczką 'ta tutaj nie zaznała jeszcze odpowiedniej dawki cierpienia'. Był taki błyskotliwy, szarmancki....Boże, czy można pomylić się jeszcze bardziej? Ledwo dałam omiotać się tym cudownym czekoladowym oczom, a już zostałam jego zabawką. I mimo wszystkich siniaków, wylanych łez i krwi, nie mogłam go zostawić. Zawsze wracałam. Czy tak właśnie wygląda toksyczny związek?
- Jak cię złapie ty mała...
Sześć, za to jak łatwo oddawałam mu własne ciało.
Poranki, gdy budziłam się naga przy jego boku, czując wstręt do własnej osoby. Przecież go kocham, przecież on też mnie kocha, ale dlaczego te słowa brzmiały jak kłamstwo nawet w mojej głowie? A kiedy dawałam radę przekonać siebie na to beznadziejne kłamstwo, budził się również on. spoglądał na mnie w ten obleśny sposób, jego spocone palce wodziły po moim udzie, nie znosząc sprzeciwu. I znowu długi prysznic, bezcelowe próby usunięcia jego dotyku. Histeria i płacz. Już nie pamiętam jak często drapałam ciało niekiedy do krwi, starając się tego pozbyć. Nigdy nie działało.
-Riv!
Siedem, za to, że w pogoni za milością stałam się tak naiwna.
Ale o tym już mówiłam, czyż nie? Te początkowo piękne chwile w jego ramionach. Nikłe bezpieczeństwo, którego kurczowo się łapałam niczym koła ratunkowego. Łatwo było zapomnieć i wierzyć w 'Kocham cię' nawet po kilku pierwszych pobiciach i poniżeniach. Ufałam tym pięknym czekoladowhm oczom, pełnym łez kiedy niemal krzyczały, że się poprawią. Wierzyłam tym pełnym ustom, gdy mówiły że dzięki mnie wyjdą na prostą. Dałabym się pociąć za te silne ramiona niemie twierdzące, że dla mnie są gotowe rzucić całe to bagno.
- Rivian!
Osiem, za to, że nie uciekam, gdy miałam okazję.
To było tak dziecinnie łatwe. Walizka została spakowana już dawno i z gotowością czekała w przedpokoju, ale ja musiałam się zawachać. Tyle właśnie wystarczyło, by on wrócił i wyżył się na mnie za niepowodzenia jakie mu towarzyszyły przez cały wieczór. Bym sama go przepraszała łkając cicho w kącie zasyfionego pokoju. Bym była gotowa spełnić każdą jego zachciankę w nadziei, że nie podniesie na mnie ręki poraz kolejny.
-Masz ostatnią szansę! Wyjdź, a wszystko będzie jak dawniej!
Czy aby na pewno? Choć z drugiej strony, dla niego to bez różnicy. Jeśli wyjdę, znów stanę się jego zabawką. Lecz najpierw mnie ukaże, tak bym wiedziała że nie mogę tak nigdy więcej zrobić. A potem się uśmiechnie w ten idealny sposób, posadzi sobie na kolanach i szepnie w ucho słodkie słówka, w które dawno przestałam wierzyć. Dom? To ten burdel, pełen pustych butelek i puszek. Rodzina? To nasz patologiczny związek. Małżeństwo? Najwyżej to o północy w Vegas, kiedy oboje będziemy pod pełnym władaniem alkoholu. Ale przecież dla niego każde kłamstwo jest dobre, a ja naiwnie je chłone w wierze na lepsze jutro.
Dziewięć, za wszystkue kłamstwa.
- Wchodzę! 
Za późno. Dziewieć cięć już szpeci mój nadgarstek, a krew swobodnie leje się na podłogę. Z ostatnim czekam jeszcze chwile, chcąc ostatni raz ujrzeć postać niosąca wiele zła do mojego życia. W roztargnieniu patrzę na muskularne ciało, pokryte tatuażami, kwadratową szczękę, tak dobrze znaną mi twarz teraz wykrzywioną czystą furią. I bez wachania dokonuję ostatniego cięcia, wiedząc, że obraz który mam przed oczami jest ostatnim na tym świecie.
Dziesięć, za to, że nadal wbrew wszelkiej logice kocham Theodorica McCalla.

Odette/Kylie/Tori

Biegła.
List, który kurczowo trzymała w dłoni dawno przemoknął i czarny tusz powoli barwił jej blade palce. Nie zważała na to, że jej jedyne ocalenie stało się bezużytecznym papierem. W dalszym ciągu czuła się bezpiecznie, a słowa, które czytała niezliczoną ilość razy na zawsze wryły się w jej pamięć.
Obiecał, że nie wróci. Obiecał też, że nadal będzie ją chronił. Nawet z najgorszej otchłani mroku udzieli jej pomocy.
Tylko dlaczego tak długo to trwało?!
Skowyt gończych psów. Przeklęła tak jak damie nie wypada i wolną ręką ściskając fałdy białej sukni, przyśpieszyła. W swej pysze zapomniała o ostrożności. Nie przejmowała się konsekwencjami. A gdy dzisiejszej nocy łowcy załomotali do drzwi, nie było już czasu. Chwytając list wyskoczyła przez okno i ledwo łapiąc równowagę pognała w stronę lasu. Wierzyła, że właśnie tam odnajdzie spokój i bezpieczeństwo. Pozwoliła sobie nawet na odpoczynek i wówczas pierwszy raz psy dały o sobie znać. Ich lekkie łapy rozchodziły się szmerem po okolicy, sapanie zdawało się zagłuszać huki sowy, a każde szczeknięcie oznaczało niechybną zgubę.
Nagle potężny grzmot przeciął niezmącone nocne niebo. Wzdrygnęła się przestraszona, lecz z razu wykorzystała sytuację. Wzmagający się deszcz pomógł zgubić jej trop. Mogła odetchnąć, dać płucom upragnionego powietrza. Naiwnie wierzyła w koniec pościgu. Uszła jeszcze kilka niepewnych kroków i bez zwyczajowej elegancji opadła przy pobliskim drzewie.
-Dlaczego?-wyszeptała urywanym głosem.
To nic, że znała odpowiedź. W swojej naturze chciała przerzucić odpowiedzialność na innych. Nie przemawiały do niej zwyczajowe wyjaśnienia. List również potraktowała jako zapewnienie bezpieczeństwa. Choć znała każde jego słowo, z dziecinną głupotą odpychała od siebie jego główne przesłanie.
Kochał ją. Oczywiście, że kochał. Wiedziała to bez zbędnych zapewnień. A jednak nie mógł dłużej spełniać jej zachcianek. Po pewnym czasie stało się to zbyt męczące, cały urok prysł. Odette był urocza w swej bezradności. Taka delikatna, taka niewinna. A równocześnie irytująco pragnąca całej uwagi. I teraz odbijało się to na niej całą mocą.
-Mamy ją!
Zakapturzone postacie otoczyły ją szerokim łukiem. Ze zmęczenia zaczęła odczuwać zawroty głowy, ale po raz pierwszy nie chciała zdawać się na łaskę innych. Była silna, nawet jeśli inni nie dawali ku temu wiary. Resztkami siły podniosła się do pionu i piorunując prześladowców wzrokiem, zaczęła szukać drogi ucieczki. Wybór miała niewielki, zważywszy na jej opłakaną sytuację. A mimo to odważyła się skoczyć w bok i biec, biec, biec ile tylko wytrzyma. Niestety łowcy nie byli nowicjuszami. Odnaleźli swoją ofiarę, a reszta była tylko zabawą w kotka i myszkę. Chcieli ją zamęczyć dla samej tylko zabawy. Kiedy zaś zaczęło ich to nudzić, bez trudu dwoje z nich zatrzymało ją w żelaznym uścisku.
Szamotała się niesamowicie. Miała tak silną wolę przetrwania, że nawet mroczki tańczące jej przed oczami, nie mogły przyćmić głównego celu. Drapała, próbowała gryźć i kopać.
-Puszczajcie! Puszczajcie! - krzyczała.
Dopiero po chwili zorientowała się, że list, który cały czas trzymała w żelaznym uścisku - przepadł. Wstrząśnięta rozejrzała się pośpiesznie. Nigdzie go nie dostrzegła, co jedynie pogłębiło jej wściekłość. Zawyła niczym ranne zwierzę, a wiatr jakby jej usłuchał i zawiał z niespotykaną mocą. Był to jednak zbyt krótki przejaw sił natury, niezdolny udzielić jej większej pomocy. Jedynie potwierdziło to łowcom, że znaleźli odpowiednią dziewczynę.
Czarownicę, dzieło i miłość najgorszego Szatana.
Nikt, kto choć raz zerknął na Odette nie odważyłby się wznieść takich oskarżeń. Była tak piękna, że aż nierzeczywista. Długie blond włosy spływały jedwabistymi kaskadami na jej plecy. Jak zawsze upięte zostały pasma tylko przy skroniach, toteż miało się idealny podgląd na wyjątkową twarz. Wielkie niebieskie oczy, które ciągle jakby pytały skąd ten cały podziw, a równocześnie doskonale wiedziały w czym rzecz i były dumne z odpowiedzi. Zgrabny nosek i pełne usteczka przyozdobione nieśmiałym uśmiechem, za który większość młodzieńców oddałoby majątek.
Tyle, że ona nie chciała ziemskich mężczyzn. Kochała tylko Jego. A przynajmniej łudziła się, że tak właśnie powinna wyglądać miłość. W rzeczywistości karmiła się jego uczuciem jednocześnie oczarowana i zachwycona, nigdy zaś nie dając nic w zamian.
-Na stos!
Błyskawica znów przecięła niebo i Odette miała sposobność ujrzeć twarz przywódcy, ukrytą w cieniu ogromnego kaptura. Wzdrygnęła się zniesmaczona i przerażona. Jak ktokolwiek mógł mieć tak okrutny błysk w oczach, doprawiony bezbrzeżnie bezlitosnym uśmiechem tryumfu?
Przestała się opierać. Niemal mdlała w silnym uścisku prześladowców. Ale to przestało mieć znaczenie. Po krótkiej demonstracji uporu, jak zawsze chciała wybrać najprostszą drogę. Nawet jeśli prowadziła ona na stos.
-Pożałujecie tego - wyszeptała mrożącym krew w żyłach głosem.
-Bądź przeklęta, piekielna babo!
-Już jestem-odparła. - I wy również nędznicy. Kto raz odważył się mnie tknąć już nigdy nie zazna spokoju. Przepadniecie w mroku otchłani. Osobiście tego dopilnuję.
Mówiła ze spokojem, który czerpał swe pokłady z jej wnętrza. Czekała ją niechybna śmierć, od której tak zaciekle uciekała, a jednak już nie chciała walczyć. To nie było życie na jakie zasługiwała. Powinna być ceniona i podziwiana bardziej niż dotychczas. Powinna zdobyć bezwzględną miłość, którą będzie się karmić. Powinna osiągnąć szczyt swych zdolności, za które została osądzona czarownicą.
Łowcy sprawnie przywiązali ją do drewnianej bali. Jeden odważył się nawet spojrzeć w jej oczy, choć od razu tego pożałował. Już do końca życia, a zaznaczyć trzeba, że nie było ono długie, miał pamiętać to spojrzenie. Bezradne, przegrane i zwycięskie w jednym. Pełne mocy, a równocześnie dziwnie słabe.
Przywódca zapalił pochodnię i z najwyższą radością podszedł do tak starannie przygotowanego stosu. Ostatnia z czarownic przepadnie wraz z płomieniem piekieł. Suknia zajęła się ogniem, a on z radością czekał na okrzyki bólu i błagania o litość.
Zamiast tego otrzymał ciszę. Odette patrzył przed siebie, dziwnie matowym spojrzeniem. Po jej policzkach pierwszy raz od wielu lat spłynęły szczere łzy. Nie z przeszywającego bólu, ale ze współczucia do zmarnowanego życia.
Widziała, tam daleko, poza zasięgiem ludzkiego wzroku, Jego sylwetkę. Obserwował wszystko z kamiennym spokojem, jakby to nie jego ukochana płonęła na stosie. Ale mimo obietnic, musiał postąpić w ten sposób. Odette musiała odrodzić się na nowo i zaznać uczucia, które teraz było dla niej tylko pretekstem do jawnego pławienia się w uwielbieniu innych.
I w swej potędze zapomniał tylko, że dusza jest nieśmiertelna. Odette z dumą odeszła, spalona żywcem. Lecz jej następne wcielenia nigdy nie zaznały miłości. Przy każdej nowej postaci była piękna, wyniosła i nie liczyła się z uczuciami mężczyzna. Chciała tylko ich uwielbienia. Ciągłego wychwalania jej zalet i współczucia nad życiem, które przecież złe nie było. Była też stworzona do dramatów. Kochała je jak nikt inny. A co najistotniejsze zawsze umierała młodo, w wyniku nieszczęśliwego wypadku bądź samobójstwa.
Cierpiała przez wieki, a ułamek sekundy przed każdą kolejną śmiercią wspominała jak płonęła, a On nie zrobił nic by temu zaradzić.



Padało.
Później ludzie mówili, że była to największa ulewa jaką londyńczycy widzieli od wielu lat. To jednak nie miało najmniejszego znaczenia. Po prostu padało.
Padało, a ona jak gdyby nigdy nic tańczyła na drodze. Słyszałem jej przepełniony radością śmiech, oglądałem jak sukienka próbuje dotrzymać jej kroku przy każdym piruecie. Słyszałem swój własny, pełen lęku śmiech, gdy jej trampek po raz kolejny ślizgnął się na mokrej powierzchni. Kręciłem głową obserwując jak jej ręce wznoszą się do nieba, po czym opadają bezwładnie przy tułowiu.
Grzmot i błyskawica. Kylie niespodziewanie odwróciła się w moją stronę, jakby dopiero teraz zdają sobie sprawę z mojej obecności. Ale czy mogłem ją winić? Od początku byłem jedynie jej cieniem. Gdziekolwiek znajdowała się ona, tam również musiałem znajdować się ja. Zawsze na uboczu. Zawsze poza zasięgiem zainteresowań, ale jednak niezmiennie obecny.
Uśmiechnęła się szeroko, choć deszcz z mocą atakował jej oczy. Oczy, w które patrząc nie mogłem uwierzyć, że był czas gdy z ignorancją podchodziłem do ich koloru. Teraz to wydawało się niemożliwe. Były wszak niebieskie. Ciemne niczym nocne niebo, roziskrzone jak miliony gwiazd. Okalane ciemnością jaką nie pogardziłoby samo piekło. Tak wesołe z psotnymi ognikami, a równocześnie skrywające okrutny sekret, tą wielką tajemnice, której ogrom zawsze rzucał cień na całokształt.
Tak, Kylie bez wątpienia miała niesamowite oczy. Pełne niedotrzymanych obietnic, przepełnione miłością, napełnione cierpieniem. Żywe, inteligentne, żądne nowych doznań, nieco leniwe, choć znacznie bardziej szalone. Pełne sprzeczności.
Zupełnie jak ich właścicielka.
-Chodź do mnie! - zawołała, przekrzykując wiatr i deszcz.
Nie czekała nawet na odpowiedź. Nim jeszcze podjąłem decyzję, ponownie się odwróciła. Zrobiła kilka kroków w bliżej nieokreślonym kierunku, po czym zakołysała lekko biodrami. A później zaczęła wirować i wirować. Sukienka, teraz zbyt ciężka od nadmiaru wody, jedynie przyległa do jej drobnego ciała. Buty co chwilę zbaczały z kursu, niejednokrotnie grożąc upadkiem. Włosy jak zwykle nieokrzesane wiły się wokół jej talii, między rękami, bądź po prostu przysłaniały twarz.
Pokręciłem głową, w dalszym ciągu obserwując jej wygłupy. Ludzie chowali się w domach, nadal słyszałem jak zatrzaskują się za nimi drzwi. Tymczasem Kylie jak gdyby nigdy nic wpadła w swój artystyczny nastrój i nie mogła przegapić okazji do zabawy. Artystka. Artystka bez duszy artystycznej, jak zwykła mawiać.
-No chodź! – powtórzyła.
Nie. Zażądała.
Więc ruszyłem w jej stronę. W myślach szykowałem już szereg sensownych argumentów mających skłonić ją do opuszczenia jezdni. Z nas dwojga to ja byłem rozumem. Kylie czuła. Kierowała się tylko i wyłącznie uczuciami. Kiedy była smutna to płakała i nie widziała problemu w tym, że ktoś widzi jej łzy. Kiedy była zadowolona to się śmiała, nawet jeśli sytuacja była na wskroś niestosowna do niepohamowanego wybuchu śmiechem. Kiedy miała dość całego świata, dawała to jasno do zrozumienia. Trzaskała drzwiami tuż przed moim nosem, krzyczała, że nienawidzi mnie i innych podłych ludzi, że życie tutaj jest dla niej największą katorgą. A gdy miała dość, po prostu milczała.
Gdzie w tym wszystkim byłem ja? Oczywiście znosiłem wszystkie te humorki w milczeniu. Pozwalałem bez słowa by mnie obrażała, bądź ignorowała. Zgadzałem się na wszystko, wiedząc, że taka jest istota Kylie.
I choć wmawiałem sobie, że rozumiem, tak naprawdę nie rozumiałem nic. Żadnego przepraszam, żadnego proszę, żadnego dziękuję.
-Dlaczego się zatrzymałeś?
Kylie zerknęła na mnie przelotnie i już widziałem jak na jej ustach formułuje się pełen niezadowolenia grymas. Grymas, który zniknął tak szybko jak się pojawił, bowiem dziewczyna błyskawicznie oceniła moje zachowanie.
Zbyt bardzo pochłonięci tańcem i rozmyśleniami, nie zauważyliśmy tego co najważniejsze. Błąd. Ja dostrzegłem to ledwie kilka sekund przed nią, ale to było już bez znaczenia.
Nie było sensu krzyczeć. Później zarzucałem sobie, że nie skoczyłem. To takie łatwe, mogłem ją uratować. Ale wówczas strach sparaliżował całe moje ciało. Potrafiłem jedynie patrzeć jak jej oczy rozszerzają się do granic możliwości w niemym przerażeniu. Obserwować jak jej usta otwierają się lekko jakby w cichym proteście. Widzieć, jak auto pędzące szosą w niewyobrażalnym tempie zbliża się do jej drobnego ciała. Słyszeć, pisk opon, krzyk, a może ten krzyk poprzedzało głuche uderzenie. Nie pamiętam. Czuć, krew, która w jednej chwili pojawiła się na moim ubraniu, na mojej twarzy.
A później był już tylko krzyk. Nie Kylie, lecz mój. Krzyk, krzyk, krzyk. Tak głośny i tak donośny. Mający na celu wyjawić światu tylko jedną tajemnice. Moje gardło po pewnym czasie przestało odmawiać posłuszeństwa, ale to mnie nie powstrzymało. Krzyczałem, niosąc w świat śmierć Kylie. Mojej miłości, mojej nienawiści, mojej nadziei. Mojej jedynej Kylie.



Choć pamięć o moim dawnym życiu niemal całkiem wyblakła, tamten dzień pamiętam doskonale. Była sobota, powoli zapadał zmierzch, a ja wracałem do domu. Deszcz od dłuższego czasu nie chciał ustąpić, więc i wtedy pogoda nie zachęcała do przebywania na dworze. A mimo to, ktoś się odważył. Miałem właśnie wjechać na most, gdy coś zmusiło mnie do opuszczenia auta. Tori stała za barierką, kołysząc się na piętach. Jeden nieuważny ruch, a spadłaby kilka metrów w dół, prosto w objęcia lodowatej wody. Na sobie miała doszczętnie przemoczoną sukienkę, która u góry opinała drobne ciało, u dołu zaś łopotała razem z wiatrem. Jej nogi natomiast, zdobiły czarne baleriny, teraz już całkiem zniszczone. Chciałem do niej podejść, przemówić do rozumu, ale w tym momencie ona się odwróciła. Jak za każdym razem nie mogłem powstrzymać zachwytu nad tą piękną istotą. Te wielkie szare oczy, przyozdobione granatowymi plamkami. Drobny nosek, kształtne usteczka, a wszystko to na idealnie porcelanowe twarzy, okalanej wodospadem różowych włosów. Uśmiechnęła się smutno, palcem jeżdżąc po mokrej barierce. Gdy w końcu otrząsnąłem się z szoku, podbiegłem do niej. Przez dłuższy czas nic nie mówiliśmy. Po prostu patrzyliśmy na siebie, aż w końcu Tori ponownie się odwróciła. - Tak bardzo chciałabym być wyjątkowa-szepnęła cicho, a słowa te od razu porwał wiatr. Dla mnie jesteś wyjątkowa, chciałem rzec jednak wiedziałem, że nie o to jej chodzi. Jedyną słabością Tori był pociąg do rzeczy nadnaturalnych. Pochodziła z Salem i jeśli wierzyć jej słowom za babkę miała znaną wszystkim wiedźmę Williams. Sama Tori zaś od początku naszej znajomości z bólem goryczy nie mogła znieść, iż jest tak po prostu zwyczajna. - Magia nie uczyni cię wyjątkową. Po prostu staniesz się inna-odparłem równie cicho. - Inna znaczy lepsza, wyjątkowa. - Uparcie broniła swego. - Dlaczego tu stoisz? Zmiana tematu była z mojej strony czystym tchórzostwem, lecz nie widziałem innego wyjścia. Tori wpadła w jeden ze swoich gorszych nastrojów, a to nigdy nigdy nie wróżyło dobrze. -Bo jestem smutna-odparła prosto. Objęła się ramionami i choć padał deszcz, widziałem, że płacze. -A ja nie chcę być smutna. I wiem, że ty czujesz to samo, bo my przecież jesteśmy tacy sami. Miała rację. Bez wątpienia byliśmy do siebie podobni. W niektórych momentach stawało się to nie do zniesienia. Widzieć swoje wady i słabości w drugiej osobie, nie było niczym przyjemnym. A jednak jedna rzecz nas od siebie różniła. - Ja nie chcę być wyjątkowy. - Chcesz, dlatego szukasz akceptacji w oczach innych ludzi. Nie miałem nic na swoją obronę. Zamilkliśmy na dłuższą chwilę. Ona patrzyła przed siebie, najpewniej nie widząc nic prócz własnych myśli. Ja natomiast spoglądałem na jej włosy, delikatnie opadające na biodra. W świetle zachodzącego słońca ich różowy kolor stawał się bardziej intensywny, lecz również piękny. Nagle potężny grzmot zniszczył cały nastrój. Wyrwana z otępienia Tori zachwiała się niebezpiecznie i jedynie moje ręce oplatujące jej talie, powstrzymały katastrofę. Powoli, dziewczyna odwróciła się do mnie przodem. Długo patrzyła mi w oczy, a to sprawiło, że czułem się jeszcze bardziej bezbarwny. Przy niej byłem nikim, lecz ona była mną, gdzie więc jest logika? - Kochasz mnie?-zapytała. Nawet nie zliczę ile razy to pytanie padło z jej ust podczas naszej krótkiej znajomości. Chciała wiedzieć co do niej czuję, karmiła się moją miłością. -Na wieki. Kiwnęła głową, zadowolona z odpowiedzi. A zaraz po tym złączyła nasze usta w pocałunku, który jednak skończył się zanim jeszcze na dobre się zaczął. - Alexander, mój Alexander. I to również była prawda. Należałem do niej, choć ona nigdy nie należała do mnie. Skoczyła. Tak po prostu. Najpierw była w moich ramionach, a chwilę potem już nie. Do dziś nie wiem jak mogłem ją puścić bez walki. Tori Williams przez ułamek sekundy leciała wolna niczym ptak, by następnie uderzyć w taflę wody. Było ciemno, deszcz mącił wzrok, ale nigdy nie zapomnę tego widoku. Sukienki rozłożonej na wodzie, aureoli różowych włosów i tego smutnego uśmiechu. Tak właśnie Tori zniknęła z mojego życia. Tori, która nigdy nie czuła się szczęśliwa. Tori, która była taka jak ja, a równocześnie posiadała wszystko to, czego mi brak. Tori, która w pogoni za wyjątkowością straciła siebie, straciła mnie. Tori, która brała miłość, lecz nigdy jej nie oddawała. Tori, która łaknęła podziwu, lecz nigdy się nim nie dzieliła. Tori, która miała mnie, choć ja nigdy nie miałem jej. 
Tori, która była mną, a ja byłem nią. I przez to umarłem również ja.